Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

smarkacz, niedojda... Kiedy on do mnie podchodzi, to mnie się zdaje, że ślimak lezie i nawet suknię swoją uchylam, aby jej nie dotknął. (Odwraca się twarzą do okna i ręce nad głową załamuje).

Gabryel (mocno wzruszony, niespokojny). To jakżeż?... to cóż z tego będzie? Przecież on przyszły mąż Salusi...
Salomea. Jeszcze nie wiadomo! (Po chwili). Żebym ja choć jaką wiadomość o Jerzym miała! żebym choć cokolwiek o nim posłyszała! Boże mój, Boże! jak ja przyjazdu Końcowej czekam... Tak jej czekam, jak nigdy niczego nie czekałam!
Gabryel. A na cóż Salusi Końcowa potrzebna?
Salomea (niecierpliwie). Gabryś głupi i nic nie rozumie!... Ona pewno cokolwiek o nim wie, może go widziała; może on i przyjeżdżał do niej, ażeby dowiedzieć się, co to takiego stało się ze mną i z nami obojgiem.... Oj, co to stało się? co to stało się? ja i sama tego nie wiem i nie rozumiem.
Gabryel (chwilę myśli, potem chwyta się obu rękami za głowę). Jezus Marya! Jezus Marya! cóż z tego będzie? cóż z tego będzie?
Salomea. Gabryś! czemu ta Końcowa nie przyjeżdża?
Gabryel (kręcąc głową smutnie). Albo ja wiem... Ha! Ko cóż ona tu teraz poradzi? (Słychać turkot). Ot! zdaje się właśnie, że przyjechała... chybaby, że... (Patrzy w okno). Nie... Ona, ona sama... Życzeniu Salusi rychło stało się zadość... To ja tu już pewno niepotrzebny?... Pójdę, przyniosę kuferek i pudło, z któremi Końcowa rady sobie dać nie może, bo widzę