Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zić stworzenia boskie? Pod dachem kryje się przed zimą mnóstwo wróbli; ja im poślad przez okno sypię... Kiedy wysypię, to zlatują się prawie chmurą i dawaj ziarnka w plewach wyszukiwać, chwytać, nawzajem sobie odbierać... Czysta pociecha! Prawie jak pośród ludzi. Ale nasycone odlatują i może po swoich ukrytych gniazdeczkach dziękują tej ręce, która je nakarmiła.

Salomea. W takim razie wróble są lepsze od ludzi, którzy Gabrysiowi nigdy zdaje się nie dziękują za to, że dla nich ze wszystkiego się ogołocił. Czy to prawda, że nie dziękują?
Gabryel. A prawda! (Po chwili). Czemu Salusia posmutniała?
Salomea (z westchnieniem). Żeby Gabryś wiedział, jak mnie czasem ciężko, ciężko, ciężko... (Chwila milczenia). Niekiedy to i wesoło mnie bywa, nawet cieszę się... Co to? na takie gospodarstwo iść, w zgodzie być ze wszystkimi, u wszystkich w uważaniu... ale czasem znów, to myślę sobie: żeby ich dyabli wzięli za to, że oni zrobili mnie taką nieszczęśliwą, nieszczęśliwą! (Chwyta się za głowę i biega po izbie).
Gabryel (nieśmiało). Nie trzeba przeklinać...
Salomea. Ja jego nie chcę, nie chcę, nie lubię... (uderza ręką w stól) nienawidzę! nienawidzę! nienawidzę!
Gabryel. Kogo?
Salomea. A Cydzika tego!... Przyjeżdżał w ciągu upłynionych trzech tygodni trzy razy i siedział całemi dniami... Żeby on wskróś ziemi był poszedł, zanim tu u nas ze swatem się zjawił!... berbeć ten,