Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rączki załamała,
Tra la, la, la, la.
Cóż ja pocznę biedna?
Tra la, la, la, la.
Że ja jestem jedna?
Tra la, la, la, la.

Wszyscy (chórem prócz Oktawii i Barbary).

Nad strumykiem stała,
Tra la, la, la, la. itd.

Oktawia (składając z Barbara upraną bieliznę). No! dosyć już tego śpiewania! Chodź Salka, wyniesiesz z nami bieliznę na strych, bo jak przez noc wyschnie, jutro, skoro świt, wyprasować jeszcze będzie potrzeba!
Salomea. Nie pójdę... idźcie same.
Barbara. Ooo! tak! dobrze się tobie bawić, jak jakiej zaczarowanej królewnie, a my za ciebie harujemy!
Salomea (opryskliwie). To nie harujcie!... Dajcie mi święty spokój i idźcie sobie do licha ciężkiego.
Oktawia (zgryźliwie). Czegoż to osą w oczy się rzucasz? Nie wczas ci jeszcze z przyczyny Cydzikowego bogactwa nos do góry zadzierać!
Salomea (Zrywa się na równe nogi i mówi z gniewem). Niech Cydzika razem z jego bogactwem dyabli wezmą!
Barbara. Blekotu się objadła! dali Bóg, że się objadła blekotu! (Do Oktawii). Et! co z nią dziś gadać. Chodźmy!