Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wda! Żeby nie pan Cydzik, toby żaden na mnie ani spojrzał!

Adam. O! co już to, to kłamstwo jest! Ja dla panny Salomei oddawna całem sercem... Ja bym dla niej w ogień wskoczył!
Leon. I ja, dalipan, całą duszą... O! dla niej, do wody, rzuciłbym się chętnie!
Salomea (prawie poważnie). Ktoby wam uwierzył! Której dziewczynie nie mówiliście tego samego? (Siada przy kołowrotku). A len gdzie?
Adam. Garść już przytwierdzona.
Salomea (bierze pasmo lnu i do ust przyciska). Mój len! mój... ukochany!
Adam. Oj! cobym ja dał, żeby panna Salomea mnie tak pocałowała!
Salomea (pogardliwie). Jeszcze czego! Obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanów!... A woda jest?
Leon. Jest, tu oto w miseczce. (Salomea macza palce w wodzie, poczem wysnuwa niemi nitkę i nogami porusza kołowrotek, który wartko obracać się zaczyna).
Adam. O! tak, tak... dygu, dygu, dygu, aż miło słuchać, aż miło patrzeć.... No, a teraz niech nam panna Salomea co zaśpiewa.
Salomea. Może zaśpiewam... a może i nie!
Wszyscy (prócz Oktawii i Barbary). Prosimy, prosimy, bardzo prosimy! (Adam i Leon całują ją po rękach).
Salomea. No! odczepcie się już... Zaśpiewam! (Śpiewa).

Nad strumykiem stała,
Tra la, la, la, la.