Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Oktawia. Salusia! co się tobie dziś stało? Blekotu najadła się, czy co? Ja tu dla niej pracuję, haruję, dom i dzieci opuściwszy, a ona przychodzi głupstwa mi gadać!
Barbara. A czyż ja także dla ciebie domu nie opuściłam? Czy nie twoją bieliznę piorę, żebyś mężowi brudnej na nowe gospodarstwo nie zawiozła!
Oktawia. Ot! lepiej elegancką sukienkę zdejm, rękawy od koszuli zawiń i do prania się weź!
Salomea. Prać wam pomogę... a jednakoż jutro z Cydzikiem ślubu nie wezmę. (Do mężczyzn). No! panowie! wynoście się ztąd, bo ja muszę przy balii stanąć... Tak starsze siestry każą!
Adam. Nie, nie... wprzódy panna Salomea musi trochę prząść, bo na co my się tak nafatygowali, kołowrotek przynieśli, ustawili... Jak Boga kocham, byłaby nam krzywda! (Przybiegają z Leonem, po rekach ja całują i przemocą do kołowrotka prowadzą. Ona niby się gniewa, broni, ale zalotnie na nich spogląda).
Leon. Dalipan, wielka krzywda!
Salomea. No!... tylko z rękami z daleka! (Patrząc na Strupińskiego). Oj! z pana Adama, to wierutny balamut!... wielu już pannom w naszej i w dalszych okolicach głowy napróżno pozawracał.
Adam (pokręcając wąsa z fanaberyą). Cóż?! kiedy mi się pannie Salomei zawrócić nie udało!
Leon. Ale za to nam Adasiowi i mnie mizerocie, a i wszystkim tu zgromadzonym kawalerom na Salomea głowy pozawracała.
Salomea (j. w.). Bodaj tak pies płakał, jak to pra-