Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biegną do bokówki z hałasem, przynoszą w ciągu tego co następuje kołowrotek, ustawiają, len przygotowują i chichoczą z drużkami, płatając im różne figle. Oktawia i Barbara piorą. Salomea zbliża się do brata i mówi patrząc w okno z uśmiechem). Kostuś! daj ty mnie na nowe gospodarstwo, z tych co pasterz wyprowadził, choć dwie owieczki. Niech ja tam w cudzym domu, wszystkiego swego potroszę mam.

Konstanty. Sześć dam! Sama sobie wybierz.
Oktawia. Oj! Szczodry on dla niej! Barbara. Jak dla nas nigdy nie był!
Salomea (całuje brata w twarz). Dziękuję ci, Kostuś... dziękuję!
Konstanty (niby unikając jej karesów, patrzy na nią z miłością). Kiedy bieży, to bieży, a gdy padnie, to leży. (Całuje Salomeę w czoło, zaczyna gwizdać i chce wyjść, ona go powstrzymuje za rękę).
Salomea. Kostuś!... ażeby to mój ślub do wiosny odłożyć?
Konstanty (staje). A toż co? a toż dla jakiej przyczyny?... dziś? w wigilię ślubu, kiedy lada moment na wesele wszyscy zjadą?... Oszalałaś!
Salomea (jakby marząc). Teraz już prawie jesień, potem przyjdzie adwent... a po Wielkiejnocy tak pięknie będzie, zielono...
Konstanty (żartując). U ciebie samej zielono w głowie, a i wróbli też tam skacze co niemiara! (Chce odejść, Salomea go zatrzymuje).
Salomea (z wzniesionemi do góry oczami). Kostuś! jeśli Boga kochasz, jeśli mnie co dobrego życzysz,