Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zlituj się, bądź łaskaw, odłóż do wiosny... ja tobie do śmierci za to będę wdzięczna.

Konstanty (gniewnie, odtracając tulaca się do niego). Zwaryowała! jak Boga kocham, zwaryowała! Co ty balamucisz? Babskie bzdurstwa! Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę...
Salomea (usuwa się na ziemię, obejmuje go za kolana i mówi prawie szeptem). Kostuś! ty mnie jak ociec był... mnie tobie umierające rodzice przyporuczyli, wyświadcz ty mnie tę łaskę, odłóż do wiosny... Co tobie szkodzi? Ja czy tak, czy tak, podług życzenia twego uczynię... ale po Wielkiejnocy... mój drogi... mój złoty...
Konstanty (wybucha). Bajki babom! Ot waryatka! (Spostrzega się, że ich mogą słyszeć, mówi zatem dalej gniewnie, ale po cichu). A jakże!... na wstyd jeszcze przed ludźmi mnie wystawia.
Salomea (powstaje). Przecie cicho... cichuteńko proszę.
Konstanty (.w.). Ja starania i serce moje dla niej wykładam, koszta ponoszę, szczęście jej zapewniam, a ona tu waryactwa jakieś wyprawia!
Salomea (składając ręce). Nie... tylko...
Konstanty (j. w.). Żeby rozumna była, to do takiego szczęścia, jak to, które ja tobie przygotowałem, biegłabyś i leciała, nie to, ażeby o odwleczenie jego prosić. Ot! szkoda psu białego chleba! Lepiej-by pewno było czarny z chamem na współkę gryść!
Salomea (gniewnie). Ty mnie o nim nie wspominaj! Wam już teraz od niego wara!
Konstanty (j. w.). Głupia! ale i ty o tem odwlekaniu nie waż się ani raz choćby pisnąć, bo o umie-