Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
SCENA CZWARTA.
CIŻ SAMI, SALUSIA, ADAM STRUPIŃSKI, LEON WIERCIŁŁO, KILKU SZLACHTY, DRUŻKI.
(Drzwi się otwierają z trzaskiem. Wbiega Salusia, z nią razem Strupiński i Wierciłło. Za niemi drużki i kilku młodych ludzi, zagrodowych szlachciców).
Adam (trzymając Salusię za rękę). Jak Boga kocham nie puszczę... Choćby nie wiem co, przytrzymam!
Salomea (wesoło i zalotnie). Jeżeli się dam... i panów z izby nie wyproszę.
Leon (trzymając ją za suknię). Wyrzucić nas... dalipan, to sromota!... My nie po to za panną Salomeą biegamy, żeby nas z izby wyrzucała i na smętek a samotność skazywać miała.
Adam. Cydzik, ten szkaradny kołek, skarb nasz porwie jutro.
Salomea (jakby zdziwiona, przesuwa rękę po czole). Jutro!... już jutro? Leon. A tak, jutro już... i w dalekie strony wywiezie.
Adam. To my, choć tymczasem, żądamy nacieszenia się widokiem panny Salomei. (Inni wciąż się śmieją i przytakują mówiącym).
Salomea (tupiąc nogą niecierpliwie). Cicho bądźcie!... (Do Adama i Leona). A ręce precz! z daleka. (Wskazuje na Konstantego). Z bratem pomówić chcę (Uśmiecha się znowu zalotnie). Kołowrotek mi tu przynieście i len co Basia w darze mi przywiozła. Przęść będę... jak nasze babki, prababki! (Adam, Leon i inni