Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłem potrzebę w jakiej się znajdę! Tak, jakby mnie coś do ucha szeptało: niech to ziarno poleży jeszcze sobie. A cóż to szeptało? rozum i kwita! fiu! fiu!

Pancewicz (piskliwie). Racya, racya, panie dobrodzieju.
Zaniewski (basem). Bo rozum zawżdy się przyda! (Konstanty zbliża się do okna i patrzy z rozkoszą na Salusię i zabawiającą się z nią młodzież).
Oktawia (do mężów). A idźcie się umyć i przyodziać po waszej fatydze w stodole, boście cali kurzem i źdźbłami osypani, jak nieboskie stworzenia, a gości weselnych tylko co nie widać.
Pancewicz. Słusznie, słusznie, panie dobrodzieju.
Barbara (do męża). Idź-że. Tam dla was w szpichlerzyku my wszystko nagotowały; czystą bieliznę i kurty odświeżone... i woda stoi w cebrzyku...
Zaniewski. A to chodźmy panie szwagrze.
Pancewicz. Idziemy, idziemy, panie dobrodzieju. Bywaj, Kostanty! bywajcie niewiasty! (Zaniewski i Pancewicz wychodzą).
SCENA TRZECIA.
KONSTANTY, OKTAWIA, BARBARA.
Konstanty (wciąż patrząc w okno). Pasterz owieczki przywiódł i pokazuje Saluni, a ona je głaszcze i caluje. Jaka ochocza, aż patrzeć miło!
Oktawia. A bo jej się wszyscy najładniejsi chłopcy zalecają; ona zaś rodzoniuteńka siostra Kostantego... taka jak Kostanty ambitna, to też jak paw się pu-