Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Oktawia. Oho! taki to on, taki! W innej porze, żeby mu wydanie Salusi za mąż nie sprawiało wielkiej dumy i uciechy, na znaczny wydatek markotnie by patrzył. (Słychać śmiech Salusi).
Barbara. Słyszysz, jak to Salka chichocze się, a młodziki jej wtórują... i Emilka lepiej nie zdoła.
Oktawia. Czasem się śmieje, a czasem to smutna, albo piekło jakieś patrzy jej z oczu. (Śmiech mężczyzn).
Barbara. A teraz to Adaś Strupiński zanosi się od wielkiego śmiechu.
Oktawia. Umizga się do niej, jak i Leon Wierciłło.
Barbara. Wszyscy chłopcy z całej okolicy teraz do niej lecą, jak pszczoły do miodu, a ona z zadowoleniem przyjmuje czułości i komplimenty. (Podnosi się nad balią i patrzy w okno). Ot! i teraz: wesołość a zalotność tryskają jej z twarzy. Chodzi między nimi, niby jaka królowa, a inne dziewczęta i one dwie drużki, co za nią biegają jak cielęta, szczerzą zęby napróżno, żaden na nie nawet nie spojrzy. (Wchodzą Konstanty, Pancewicz i Zaniewski w koszulach).
SCENA DRUGA.
BARBARA, OKTAWIA, KONSTANTY, PANCEWICZ, ZANIEWSKI.
Konstanty (wchodząc mówi do szwagrów). Bo do wszystkiego trza mieć rozum. Ja czego nie wiem i wiedzieć nie mogę, bo to jeszcze w boskich rękach pozostaje, odgadnę albo przeczuję. Drugi dawno połakomiłby się na ceny i pozbył się owsa, a ja odga-