Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaźni z sobą byli, to i owszem. Tylko już teraz to proszę mnie wszystko mówić i powierzać, bo za każdą skrytość okropną pokutę zadam.

Jerzy. Jakaż to będzie pokuta?
Aurelia. Taka, że pan Jerzy będzie musiał przynajmniej przez cały dzień o pewnej rzeczy i o pewnej osobie nie myśleć.
Jerzy. Ja i teraz już o niej myśleć przestaję.
Aurelia. To źle, bo to jest zbyt wielka niestałość! (Chwila milczenia).
Jerzy. Panno Aurelio.
Aurelia. A co?
Jerzy. Pani więcej o tej rzeczy wie odemnie. Czy ten posłaniec mówił pani, na który dzień naznaczony jest ślub tej osoby?
Aurelia. A jakże, mówił. Na niedzielę zielną.
Jerzy. To jeszcze do tej niedzieli trzy tygodnie.
Aurelia. A trzy! (Chwila milczenia).
Jerzy. Panno Aurelio?
Aurelia. A co?
Jerzy. Niech mi pani rączkę swoją poda. (Aurelia podaje. On mówi i całuje na przemian). Za ten pocałunek, który pani na ręce mego biednego matczyska złożyła... Za to, że tym pocałunkiem pani sprawiła, iż żmija jadowita zemsty i nienawiści z serca mego wypadła i mogę teraz znowu kochać wszystkich ludzi, jak dawniej... Za pani przychylność i dobroć dla mnie... Za te śliczne oczy, które na mnie tak mile patrzą... Na wieczną przyjaźń... na dozgonną zgodę...