Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nas odwiedzić i podwieczorek z nami zjeść. Tatko (znowu zamiana spojrzeń z ojcem)... i mama pięknie proszą... i ja... i siostra moja młodsza też.

Chutkowa (całuje ją w czoło). A cóż to za aniołek mój synku, jakby z kościoła, z ołtarza wyjęty?!
Jerzy (mocno wzruszony). To prawda jest... mama ma racyę... panna Aurelia to anioł... anioł prawdziwy!
Chutkowa. Zaproszenie twoje śliczna panienko, wraz z synem moim, chętliwie przyjmuję...
Kulesza. Kiedy tak, to chodźmy, bo czasu szkoda... tam baba moja czeka.
Chutkowa (powstając). Kiedy taka jego wola, to chodźmy wielmożny panie.
Kulesza. Niech mnie pani Mikołajowa wielmożnym nie tytułuje, bo ja jak Bóg na niebie! nieraz dużo bym chciał, ale nie wiele mogę. Ot! tędy. (Wskazaje drogę, potem odwraca się do Aurelii i Jerzego). A wy?
Jerzy. My za państwem idziemy.
Kulesza. Proszę, byśmy na was nie czekali. (Wychodzi z Chutkową).
SCENA PIĄTA.
JERZY, AURELIA potem LEŚNICY.
Jerzy. Czy panna Aurelia przebaczy mi kiedykolwiek, że będąc w żalu i gniewie na cały świat, przyjaźń pani odrzuciłem? I czy ta przyjaźń przywróconą mi zostanie?
Aurelia (żartobliwie i wesoło). Ja nie zawzięta i jeżeli pan Jerzy życzy sobie, abyśmy znowu w przy-