Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze lepszy... że o nich i o nią tyle dbam, ile o ten śnieg, który w przeszłym roku padał... a!...

Kulesza. A no, to klin klinem wybij! Zakochaj się w drugiej i... (Urywa).
Jerzy. Kiedyż bo ja wcale już nie wiem, czy prawdziwe kochanie jest na świecie, albo, że też każde oszukaństwem tylko być musi.
Kulesza (wybuchając). Toś głupi! (Z zamaszystemi gestami). A tak jest, jeżeli dla kupy bałwanów wszystkimi ludźmi, a dla jednej niestałej frygi, wszystkiemi kobietami i ich kochaniem poniewierasz, toś głupi! Otóż na złość ci powiem... tak jest na złość... i abyś wstydził się... że może jest na świecie taki szlachcic, któryby za ciebie chętnie córkę wydał... i taka panna, od tamtej może nawet troszkę lepsza, któraby dla ciebie może stałe kochanie miała... żebyś... żebyś... żebyś... nie był głupi!
Grzegorz (wbiega). Panie nadleśny, już jedzie... jedzie... Konia poznałem! (Wybiega).
Jerzy (z głośnym krzykiem). Mama! (Wybiega na lewo).
Kulesza (sam). Za daleko się posunąłem... powiedziałem za dużo... ale kiedy to ten przeklęty język szlachecki, jak się rozmacha, to go i zębami przytrzymać nie można! Źle... źle... zbajałem się. Przecież mu córki narzucać nie myślę. (Patrzy na lewo). Furka nadjeżdża; zatrzymuje się... On aż płonie od wesela i radości!... O! porywa staruchę na ręce i niesie tu... dobry syn, dobry syn!