Przejdź do zawartości

Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zie i pod wozem, a różnych wielkości i małości ludzkich napatrzyłem się tyle, że jednegom tylko Boga za wielkiego uznał. Ludzie zaś wszyscy pod nim żyją, a wielcy czy mali, zarówno ułomni są i na tym świecie cierpieć muszą. (Jerzy przysłuchuje się z uwagą). Otóż widzisz, oni ciebie nie tylko z przyczyny zabobonu, tyczącego się pochodzenia twego, odtrącili, ale także i jeszcze więcej dla tego, że ty swojej ziemi nie masz.

Jerzy. Głowę i ręce mam! Serce im oddawałem...
Kulesza. Ja to przyznaję, ale oni największy honor, oraz spokojne ubezpieczenie w ziemi tylko upatrują. I nie można powiedzieć, aby na dnie tego naczynia prawdy nie było, boć ziemia ta, to przedewszystkiem nas wszystkich matka. (Z lekkiem rozrzewnieniem). A przytem jest ona dla człowieka wyleczeniem z troski o ciało i wszelkiej desperacyi duszy. (Znowu zwykłym tonem). To jest prawda, ale z doświadczenia o tem wiem także, iż i bez posiadania ziemi można sobie uczciwie i pomyślnie wiek przez Pana Boga przeznaczony na tym świecie przeżyć. Kiedy z Teofilą żeniłem się, goły byłem jak bizun, a ona tyle posagu miała, że i kot na ogonie mógłby unieść.. Ot! jak ty teraz, głowę i ręce miałem, więcej nic... A jeszcze: wielką ochotę do pracy i ambicyę, aby na psa nie zejść. Akurat, jak ty teraz. Prawda, że różnie z nami bywało, czasem ciężko i niewesoło, lecz koniec we wszelkiej robocie najważniejszy, a u jakiego ja końca stanąłem, sam widzisz. Ziemi swojej wprawdzie nie posiadłem, ale choć i na cudzej, więcej niż sto sztuk bydła