Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nareszcie dostałem białego kruka w postaci urzędnika państwowego XI rangi, który chcąc wyjść na swojem, spał bez koszuli, na obiad pił herbatę, a na kolacyę wystawiał język przez okno gwoli urągania się autonomii galicyjskiej i dziękował Bogu, że jest państwowym urzędnikiem. Czynsz jednak biedaczysko płacił regularnie co pierwszego. Cóż, kiedy pech wygnał mi go z domu. Zmarł na tyfus głodowy, zaczem zjawiła się zaraz komisya sanitarna, kadzenie, posypywanie, wietrzenie, przebudowanie mieszkania stróża, czyszczenie studni i zasypywanie natychmiastowe stawku.
Wychodząca komisya spotkała się w bramie z egzekutorem za podatki zaległe, ten zaś wracając, potrącił spieszącego woźnego z nowym paletem wymiaru podatkowego. Na schodach czekają posłańcy z rachunkami za czyszczenie kominów i kanałów, a jutro termin płacenia asekuracyjnej raty — w przedsionku zaś malarz już bez wszelkiego pytania znosi garnki z farbami i ustawia drabiny, rozkłada pendzle, patrony, i najspokojniej zabiera się do swej zawodowej pracy.
Chodzę jak błędny, jak nieprzytomny po tym pustkowiu, sam jeden jak nietoperz, odbijając się od ściany do ściany.
Żona z córką pojechały po raz pierwszy do „wód“, a po raz dwudziesty pisały już po pieniądze, za które w zamian przysyłają mi listę gości kąpielowych, gdzie obok nazwiska mej żony, wydrukowano: obywatelka miasta Lwowa. Te trzy słowa podkreśla ona zawsze czerwonym ołówkiem!...
Jak tak dalej pójdzie, to skapcanieję na nic. Ten dom na boskim sądzie za mnie odpowie!... I w dodatku, jakby wiedział, że się go pozbyć nie mogę, formalnie mi się przekrzywia. Jego duże oczy w kształcie okien, ciemnemi plamami patrzą się na mnie z ironią, a wrota zdają się mówić: „Nie śmiesz mnie sprzedać! nie śmiesz!“
I rzeczywiście nie śmiem — boby mi żona głowę urwała.
Nareszcie Bóg się zlitował nademną, i zesłał mi nadzieję pomocy, ratunku, zbawienia i spokoju.