Strona:Zweig - Amok.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szumiały zcicha po prawej i po lewej stronie, ale nie chciały się zjednoczyć w jedną wielką, szumiącą muzykę deszczu. Nieśmiało kropiły w powolnym tempie, coraz wolniej, aż naraz... przestały. Zdawało się, że naraz zatrzymało się tykanie minutowej wskazówki zegarka i czas stanął. Czekałem, czekałem, ale nic się nie zmieniło. Niebo wisiało czarne, nieruchome, z zachmurzonem czołem, chwilami panowała śmiertelna cisza, ale potem zdawało się, jakby lekki, ironiczny blask po niem przechodził. Od zachodu rozjaśniało się, ściany chmur rozsuwały się zwolna i z cichym grzmotem rozsuwały się dalej. Coraz płytszą stawała się ich czarna głębia, w bezsilnem, niezaspokojonem rozczarowaniu leżał cały krajobraz pod rozjaśniającym się horyzontem. Gniewnie przebiegały jeszcze ostatnie dreszcze po drzewach, które schylały się i kurczyły, ale wkońcu ich pożądliwie w górę wzniesione ramiona opadły już jak martwe. Coraz bardziej przejrzystą stawała się zasłona z chmur, zła, groźna jasność wisiała nad bezbronnym światem.
Nic się nie stało. Burza przeciągnęła dalej.

Drżałem na całem ciele. Czułem wściekłość, nierozumne oburzenie bezsilności, rozczarowania, zdrady. Byłbym chciał krzyczeć, albo szaleć, przyszła mi ochota coś rozbić, i niebezpieczna potrzeba zemsty. Czułem w sobie mękę całej zdradzonej natury, czułem pragnienie małych trawek, upał ulic, zduszony dym lasu, ostry żar wapiennych skał, pragnienie całego oszukanego świata. Nerwy paliły się we mnie, jak druty, czułem, jak

87