Strona:Zweig - Amok.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, żeby już raz nareszcie deszcz zaczął padać!
A mnie zdawało się to westchnieniem całego dyszącego świata. Coś somnambulicznego było w jej posągowej postaci, w jej roztopionym wzroku. I kiedy tak stała biała, w białej sukni na tle ołowianego nieba, zdawała się być pragnieniem, oczekiwaniem całej wysychającej natury.
Coś syknęło cicho koło mnie w trawie. Coś dziobnęło twardo o gzyms. Coś zgrzytnęło zcicha w gorącym żwirze. Wszędzie dał się słychać ten cichy, brzęczący ton. I naraz zrozumiałem, poczułem, że były to krople, spadające ciężko, pierwsze, odrazu parujące krople, błogosławione wysłanki wielkiego, szumiącego, oziębiającego deszczu.
Zaczęło się.
Błogosławione upojenie, zapomnienie wszystkiego przyszło na mnie. Byłem podniecony, jak nigdy, Podskoczyłem i złapałem jedną kroplę na rękę. Ciężka, zimna plusnęła mi na palce. Zdjęłem kapelusz, żeby silniej odczuć wilgotne powietrze na włosach i czole, drżałem już z niecierpliwości, żeby się dać otoczyć szumem deszczu, czuć go na sobie, na gorącej skórze, w otwartych porach, aż do głębi wzburzonej krwi. Rzadko jeszcze padały te pluskające krople, ale czułem już ich spadającą obfitość, słyszałem je już, jak płynęły i szumiały przez otwarte tamy, widziałem, jak niebo wali się ponad kłębowiskiem spalającego się świata.

Ale to ciekawe!... Krople nie padały szybciej. Można je było rachować. Jedna, jedna, jedna, jedna, spadały jedna po drugiej, zgrzytały, syczały,

86