Strona:Zweig - Amok.pdf/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żące zapuszczały żaluzje, zamykały z trzaskiem okiennice, wszystko ruszało się, przygotowywało, cisnęło. Ja tylko stałem nieruchomy, niemy, bo we mnie było wszystko zduszone i oczekujące okrzyku, który już czułem w piersiach, okrzyku rozkoszy przy pierwszej błyskawicy.
Wtem usłyszałem tuż poza sobą westchnienie, gwałtownie wyrzucone z udręczonej piersi, a z niem razem tęskne, błagalne słowa:
— Ach, żeby już raz nareszcie deszcz zaczął padać!

Tak dzikim, żywiołowym był ten wykrzyk, jakgdyby wydawała go sama spragniona ziemia swojemi popękanemi wargami, krajobraz umęczony pod ciężarem ołowianego nieba. Odwróciłem się. Za mną stała młoda dziewczyna — ona to widocznie wypowiedziała te słowa, bo jej usta, te blade, delikatnie zarysowane usta, były jeszcze na pół otwarte, łaknące, a jej ramię oparte o drzwi drżało zlekka. Nie do mnie mówiła. Jak nad przepaścią pochyliła się nad krajobrazem, a jej oczy patrzyły wprost w ciemność ponad jodłami. Czarne było i puste to spojrzenie, skamieniałe, jak przepaść bez dna, zwrócone do ciemnego nieba. Szło ku górze, sięgało głęboko w skłębione chmury i wiszącą nad światem burzę. Mogłem więc spokojnie ją obserwować, jak jej pierś się podnosiła, jak coś w niej drgało, jak wzdłuż szyji, która wynurzała się z wyciętej sukni, przechodziło drżenie, aż wkońcu i usta zadrżały, otworzyły się spragnione i znowu wyrzekła:

85