Strona:Zweig - Amok.pdf/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko spojrzałem, było to samo oczekiwanie, jak we mnie. Ziemia rozszerzała swoje szczeliny, jak małe, pragnące usta; czułem to samo i we własnej skórze. Pora za porą się otwierała i wyprężała, żeby szukać chłodu i zimnego, przejmującego dreszczem deszczu. Mimowoli moje palce kurczyły się, jakgdyby chciały pochwycić chmury i zerwać je prędzej w usychający świat.
Ale szły już, pchane niewidzialną ręką, leniwe, zaciemnione, okrągłe, jak nabrzmiałe wory; widać było, że były czarne i ciężkie od deszczu, bo łomotały z głuchym pomrukiem, jeżeli gdzieś uderzyły jedna o drugą, a czasem przeleciała cicha błyskawica po ich czarnej powierzchni, jak gorejąca zapałka. Zapalały się wtedy niebiesko i groźnie, cisnęły się coraz bliżej i robiły się coraz ciemniejsze. Ołowiane niebo opuszczało się coraz niżej i niżej, jak żelazna kurtyna teatralna. Cały widokrąg był już czarny, wypełniony gorącem, zduszonem powietrzem; czas stanął — nastąpiła ostatnia chwila oczekiwania, niema i groźna. Przyduszone było wszystko czarnym ciężarem, zwisającym nad doliną, ptaki nie świergotały już, bez tchu stały drzewa, a nawet małe trawki nie odważyły się drżeć. Niebo zamykało w metalowej trumnie gorący świat, w którym wszystko skamieniało w oczekiwaniu pierwszej błyskawicy.

Bez tchu stałem i ja ze splecionemi rękami i prężyłem się w sobie w cudownym, słodkim strachu, który mnie ubezwładniał. Słyszałem poza sobą spieszących się ludzi, wracali z lasu, wychodzili z drzwi hotelowych, ze wszystkich stron uciekali, słu-

84