Strona:Zweig - Amok.pdf/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak u dziecka włosach. Wziął mnie za rękę... delikatnie, a jednak bojaźliwie... i naraz spostrzegłem jego wzrok wlepiony we mnie...
— Niech mi pan powie prawdę, doktorze — wyjąkał — czy zabiła się sama?
— Nie — odpowiedziałem.
— A czy... ktoś jest winien jej śmierci?
— Nie — powiedziałem znowu, chociaż dławiło mnie w gardle, żeby krzyknąć: Ja! ja! ja!... i ty! My dwaj! I jej upór, jej nieszczęsny upór! — Ale zapanowałem nad sobą. Powtórzyłem jeszcze raz.
— Nie... nikt nie jest winien... Przeznaczenie!
— Nie mogę w to uwierzyć — jęczał — nie mogę w to uwierzyć. Jeszcze przedwczoraj była na balu, uśmiechała się, dawała mi znaki... Jak to jest możliwe, jak się to mogło stać?
Zacząłem kłamać. Jemu także nie zdradziłem jej tajemnicy. Jak dwaj bracia rozmawialiśmy przez te wszystkie dni ze sobą, opromienieni niejako uczuciem, które nas łączyło... i którego nie wyznaliśmy sobie wzajemnie, ale czuliśmy, że całe nasze życie było z nią związane... Niekiedy prawda dławiła mnie w gardle, ale zaciskałem zęby i nigdy nie przeszła mi przez usta — nie dowiedział się nigdy, że jego dziecko nosiła pod sercem...

A jednak mówiliśmy tylko o niej podczas tych dni, kiedy się ukrywałem u niego... Bo — o tem zapomniałem panu powiedzieć — szukano mnie... Jej mąż przyjechał, kiedy trumna już była zamknięta... Nie chciał wierzyć orzeczeniu lekarskiemu... Ludzie przebąkiwali rozmaicie... i szukano mnie... Ale ja nie mogłem się zdobyć na to, żeby

72