Strona:Zweig - Amok.pdf/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie... z nieopisanym wyrazem, miękko, ciepło, z wdzięcznością... doprawdy z wdzięcznością... Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale było jej już za trudno. Długo, długo leżała zupełnie wycieńczona z natężenia, z zamkniętemi oczyma. A potem zaczęło się to... Najstraszniejsze.... najstraszniejsze... przez całą długą godzinę walczyła jeszcze i dopiero nad ranem skończyła...

Milczał długo. Zegar okrętowy wydzwonił w ciszy jedno, dwa, trzy twarde uderzenia — była godzina trzecia. Światło księżyca zbladło, ale jakaś inna żółta jasność drżała już niepewnie w powietrzu, czasem lekko powiewał wietrzyk. Jeszcze pół godziny, a szarość roztopi się w jasnem świetle dnia. Widziałem teraz dokładniej jego rysy, bo cienie nie padały już tak gęsto w nasz kąt — zdjął czapkę, ta łysa czaszka wydawała się jeszcze straszniejsza. Ale jego błyszczące okulary zwróciły się już ku mnie, wyprężył się energicznie, a jego głos nabrał ironicznego, ostrego zabarwienia.
— Ona skończyła — ale ja nie. Byłem sam z trupem — ale sam w tem mieście, które nie znosiło tajemnicy, a ja miałem nad tą tajemnicą czuwać... Niech pan sobie wyobrazi sytuację: kobieta z highlife’u w kolonji, zupełnie zdrowa, która tańczyła dzień przedtem na balu, leży naraz — w łóżku martwa...

Wiedziałem, co mnie czeka. Na szczęście był przy mnie boy, który zgadywał wszystkie moje życzenia — nawet to żółte, tępe stworzenie rozumiało, że

64