Strona:Zweig - Amok.pdf/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zumiem, jak się to dzieje, że się nie umiera razem w takich chwilach, że się na drugi dzień jeszcze wstaje ze snu... że można jeszcze żyć potem, jeżeli się to przeżyło, co ja przeżyłem, kiedy czułem, że ten oddech, że ten człowiek, o którego walczyłem i pasowałem się ze śmiercią, którego chciałem zatrzymać wszystkiemi siłami mej duszy... że ten człowiek usuwał mi się z pod rąk... coraz prędzej, minuta za minutą, a ja nie znalazłem w rozgorączkowanym mózgu nic, coby go mogło zatrzymać...

A w dodatku, cos szatańsko podwajało moje męczarnie, w dodatku jeszcze i to... Gdy siedziałem przy jej łóżku — dałem jej morfiny, żeby złagodzić bóle i widziałem ją leżącą z rozpalonemi policzkami, trupio bladą... — kiedy tak siedziałem, czułem poza plecami przez cały czas parę oczu wpatrzonych we mnie z okropnym wyrazem oczekiwania... Na ziemi siedział boy skurczony we dwoje i mruczał jakieś modlitwy... Kiedy nasze oczy spotkały się czasem — nie, nie mogę opisać tego spojrzenia... Tyle w niem było błagania... tyle wdzięczności, a jednocześnie podnosił ręce ku mnie, jakby mnie zaklinał, żeby ją ratować... Do mnie, bezsilnego niedołęgi, który wiedział, że wszystko jest stracone... że jestem tu tak samo niepotrzebny, jak mrówka, która pełza po ziemi... Ach, jak mnie to psie spojrzenie męczyło, ta fantastyczna, zwierzęca wiara w moją sztukę!... Chciałem na niego krzyknąć, zdeptać go, tak mi go było żal... a jednak czułem, że my dwaj należeliśmy do siebie przez naszą miłość — do niej... przez jej tajemnicę... Jak czyhające zwierzę siedział tuż za mną... zanim jeszcze czegoś zażądałem, zrywał

62