Strona:Zweig - Amok.pdf/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kartkę papieru, którą niedbale wzięła, dziękując mi z zimnym uśmiechem... W pierwszej chwili to ulżyło mi... widziałem, że moje fatalne zachowanie naprawiło jej mistrzostwo, że sytuacja jest uratowana... ale wiedziałem przytem, że dla mnie było wszystko stracone, że ta kobieta znienawidziła mnie za moje niepoczytalne warjactwo... że mogłem teraz po sto razy przychodzić pod jej drzwi i że mnie za każdym razem wyrzuci, jak psa.
Zatoczyłem się... spostrzegłem, że ludzie patrzyli na mnie... musiałem jakoś dziwnie wyglądać... Podszedłem do bufetu, wychyliłem dwa, trzy, cztery kieliszki koniaku jeden za drugim... to mnie uratowało, moje stargane nerwy nie były w stanie nic więcej wytrzymać... Potem wymknąłem się bocznemi drzwiami tajemnie, jak złoczyńca... Za żadne skarby świata nie byłbym przeszedł jeszcze raz przez salę, gdzie jej głośny śmiech trzymał się jeszcze ścian... szedłem.... nie umiem już teraz powiedzieć dokąd szedłem... piłem w kilku knajpach... piłem, jak ktoś, kto chce zapić w sobie każdą trzeźwiejszą myśl... ale we mnie zmysły pozostały czujne... jej zły przenikliwy śmiech tkwił jeszcze we mnie. Tego śmiechu, tego przeklętego śmiechu... nie umiałem niczem zagłuszyć... Błądziłem potem jeszcze po porcie... rewolwer zostawiłem w domu, inaczej byłbym się zastrzelił. Nie myślałem o niczem innem... tylko o szufladzie na lewo w szafie, gdzie leżał mój rewolwer... tylko o tem...

Że się wtedy nie zastrzeliłem... — przysięgam panu, że to nie byłoby tchórzostwo z mej strony... strzał byłby dla mnie wybawieniem... ale jak mam

53