Strona:Zweig - Amok.pdf/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poszły tańczyć... panowie grali w karty... tylko po kątach rozmawiało parę osób... sala była prawie pusta, każdy ruch wpadał w oko i był widzialny w jaskrawem oświetleniu... i przez tę wielką i szeroką szła powoli i lekko, wspaniała, królewska, kiedy niekiedy kłaniając się w sposób nie dający się opisać z tym wspaniałym, królewskim spokojem, który mnie tak zachwycał. A ja... ja... zostałem. Powiedziałem panu: byłem jak sparaliżowany, zanim zrozumiałem, że odchodzi... i wtedy, kiedy zrozumiałem, była już na drugim końcu sali tuż przed drzwiami... Wtedy... wtedy, jeszcze w tej chwili wstydzę się, kiedy myślę o tem.... wtedy napadło mnie znów i zacząłem biec — słyszy pan — biec! Nie szedłem już, tylko biegłem, biegłem, stukając butami aż echo niosło... biegłem wpoprzek sali, ścigając ją... Słyszałem własne kroki, widziałem oczy wszystkich na mnie zwrócone... ginąłem ze wstydu... gdy biegłem, byłem świadomy własnego obłąkania, ale już nie mogłem się cofnąć...
Przy drzwiach dogoniłem ją... odwróciła się, jej oczy wpiły się we mnie, jak szara stal, nozdrza drżały z gniewu... chciałem coś wyjąkać... wtedy... wtedy... roześmiała się, wesołym, jasnym, niefrasobliwym śmiechem i powiedziała głośno... tak głośno, żeby ją wszyscy słyszeli...
— Ach, doktorze, dopiero teraz przypomniał pan sobie o recepcie dla mego syna... Ach, ci uczeni!..

Jakaś para stojąca w pobliżu roześmiała się także dobrodusznie... Zrozumiałem... zachwiałem się, podziwiając mistrzostwo, z jakiem uratowała sytuację... Chwyciłem za portfel, wyrwałem pustą

52