Strona:Zweig - Amok.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

luźne koło otaczających ją, pchany pragnieniem, żeby usłyszeć jej głos, a jednak trwożliwie się kuląc, jak obity pies, przed jej spojrzeniem. Pragnąłem choćby jednego słowa, które powinna była powiedzieć, jednego znaku porozumiewawczego, stałem, stałem jak wryty między rozmawiającymi. Bez wątpienia, moje zachowanie musiało już zwrócić uwagę wszystkich, bo nikt się nie odzywał do mnie, a ona musiała niesłychanie cierpieć z powodu mojej śmiesznej obecności.
Jak długo byłbym tak stał, nie wiem, może wieczność... nie mogłem odejść z tego koła, gdzie wola moja była jak zaklęta. Właśnie ta uporczywość mojego obłędu przerażała mnie... Ale ona nie mogła wytrzymać już tego dłużej... naraz zwróciła się z przepyszną lekkością do otaczających ją panów i powiedziała:
— Jestem trochę zmęczona... chcę dziś wcześniej pójść spać... Dobranoc... — i już przeszła koło mnie z zimnem skinieniem głowy... Widziałem jeszcze zmarszczkę na jej czole, a potem już tylko plecy, te białe, chłodne, nagie plecy. Sekundę trwało, zanim zrozumiałem, że odeszła... że nie będę więcej jej widział, że nie będę z nią mówił tego wieczoru, kiedy był jeszcze możliwy ratunek... przez chwilę stałem jeszcze ogłupiały... aż zrozumiałem... i wtedy... wtedy...

Ale muszę panu wytłomaczyć, bo zresztą nie rozumie pan całej bezdennej głupoty, tego, co zrobiłem... muszę panu opisać, gdzie się to działo... Była to wielka sala w gmachu rządowym, pełna światła, zresztą prawie pusta, olbrzymia sala... pary

51