Strona:Zweig - Amok.pdf/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widzę, jak długo musiałem stać tam na górze... tam na skręcie, pod lasem, tuż przy stacji widzę ją, jak biegnie szybko, sztywnym, prostym krokiem w towarzystwie boy’a... Ale ona mnie także musiała spostrzec, bo mówi właśnie z boy’em, który zostaje, a ona idzie dalej sama... Co chce uczynić? Dlaczego chce być sama? Czy chce ze mną mówić tak żeby boy tego nie słyszał?
Z ślepą wściekłością ruszam pedałami... Naraz coś na mnie wpada — boy... mogę jeszcze tylko rzucić się w bok — i padam na ziemię.
Wstaję klnąc, mimowoli podnoszę pięść, żeby tego hultaja wyrznąć w twarz. Ale on odskakuje na bok... Podnoszę rower, żeby móc jechać dalej... Ale ten gałgan przyskakuje znowu... porywa rower i mówi pożałowania godną angielszczyzną:
— You remain here.
Pan nie żył nigdy dłuższy czas w tych podzwrotnikowych okolicach i nie wie pan, co to jest za bezczelność, kiedy taki żółty nicpoń chwyta rower białemu „panu” i rozkazuje temu „panu” nie ruszać się z miejsca. Zamiast odpowiedzi daję mu pięścią w twarz... Zachwiał się, ale rower trzyma silnie... jego oczy, jego wąskie tchórzliwe oczy są szeroko rozwarte w niewolniczym strachu... ale trzyma mocno, trzyma z szatańską siłą rower.
— You remain here — jąka jeszcze raz.
Na szczęście nie mam ze sobą rewolweru. Byłbym go pewno zastrzelił.
— Precz, kanaljo! — mówię tylko.
Patrzy na mnie uniżenie, ale roweru nie puszcza.

Uderzam go znowu w głowę, ale nie ustępuje.

40