Strona:Zweig - Amok.pdf/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płaszcz, nie troszcząc się o tego dobrego, przywiązanego do mnie człowieka, z którym żyłam od lat i którego poniżałam teraz w oczach jego przyjaciół, robiąc z niego śmiesznego durnia, którego po latach odbiega kochanka na pierwsze gwizdnięcie obcego człowieka. Byłam w głębi duszy zupełnie przekonana, że moje postępowanie względem tego uczciwego, wiernego przyjaciela, jest haniebne, podłe, czułam, że w mojem szaleństwie popełniłam śmieszność i obrażam śmiertelnie dobrego człowieka, czułam, że niszczę własne życie — ale czem była dla mnie przyjaźń, czem moja własna egzystencja, wobec niecierpliwości dotknięcia raz znowu Twoich ust, usłyszenia Twych miękko wymawianych słów, zwróconych do mnie?! Tak kocham Ciebie, teraz, kiedy wszystko przeszło i znikło. I zdaje mi się, że gdybyś mnie zawołał, kiedy będę leżała na łożu śmierci, znalazłabym naraz siłę, żeby wstać i pójść z Tobą.

Przed wejściem stała dorożka, pojechaliśmy do Ciebie. Słyszałam znowu Twój głos, czułam Cię blisko siebie i byłam tak samo upojona, tak samo dziecinnie uszczęśliwiona i zmieszana, jak wówczas... Z jakiem uczuciem szłam po dziesięciu latach po tych samych schodach — nie, nie, tego nie potrafię Ci opisać. Jak wszystko podwójnie odczuwałam w tej chwili: dawno przeszłe czasy i teraźniejszość, a we wszystkiem, we wszystkiem byłeś Ty cały. W Twoim pokoju było mało zmian, kilka książek, gdzieniegdzie nowe meble, ale wszystko witało mnie, jak starzy znajomi, a na biurku stał wazon, a w nim róże, które Ci dzień przedtem przysłałam, jako wspo-

241