Strona:Zweig - Amok.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łykać. Nie mogę... a ludzi jeszcze nie znoszę, bo się przez cały dzień śmieją... tego nie mogę słuchać... teraz... śmiech ten dochodzi mnie w kabinie, zatykam sobie uszy... prawda, że pan nic nie wie, i cóż to zresztą może obchodzić obcych...
Przerwał znowu — i rzekł potem nagle i prędko:
— Ale ja pana nie chcę trudzić... niech mi pan wybaczy moją gadatliwość!
Ukłonił się i chciał odejść ale sprzeciwiłem się temu gwałtownie.
— Pan mi zupełnie nie przeszkadza. Jestem naprawdę szczęśliwy, że mogę parę cichych słów z kimś zamienić... Chce pan papierosa?
Wziął. Podałem mu ognia. Znowu w świetle oderwała się jego twarz od czarnej ścany okrętu, ale tym razem zupełnie do mnie zwrócona: oczy z poza okularów badały moją twarz łapczywie z obłąkaną mocą. Przerażenie mnie ogarnęło. Czułem, że ten człowiek chce mowić, musi mówić. I wiedziałem, że ja muszę milczeć, żeby mu dopomóc.
Ukłonił się i chciał odejść, ale sprzeciwiłem[1] mnie ofiarował. Nasze papierosy iskrzyły się i w sposobie, jak pierścień światła z jego papierosa drżał w ciemnościach, widziałem, że jego ręka trzęsie się. Ale milczałem i on milczał.
Potem odezwał się zcicha:
— Czy pan jest bardzo zmęczony?
— O nie, zupełnie nie.
Głos w ciemności zawahał się znowu:

— Chciałbym pana o coś zapytać... właściwie chciałbym panu coś opowiedzieć... czuję, jak to głupio z mej strony udawać się do pierwszego, kogo spot-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w składzie - powtórzona linia - poprawną treść uzupełniono na podstawie wydania z roku 1925
17