Strona:Zweig - Amok.pdf/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nikliwe światło na drżący okręt. Wysoko ponad nami płonął krzyż południa. Wszystko było, jak wczoraj — w krajach podzwrotnikowych dni i noce są bardziej bliźniaczo do siebie podobne, niż w naszej umiarkowanej strefie — tylko we mnie nie było tego miękkiego, płynnego, sennego kołysania, jak wczoraj. Coś mnie ciągnęło, bałamuciło i wiedziałem, gdzie mnie ciągnie: tam do czarnych zwojów lin na dziobie okrętu... czy znowu siedzi tam bez ruchu ów tajemniczy podróżny. Z góry zabrzmiał głos dzwonu okrętowego. To mnie porwało. Szedłem krok za krokiem, niechętnie ulegając wewnętrznemu głosowi. Jeszcze nie zbliżyłem się do dziobu, gdy nagle drgnęło tam coś, jak czerwone oko: fajka. A więc był...
Mimowoli stanąłem. W następnej chwili byłbym już poszedł dalej, gdy wtem ruszył się ktoś w ciemności, ktoś wstał, zrobił dwa kroki i nagle usłyszałem tuż blisko głos, uprzejmy i przybity:
— Proszę wybaczyć, — powiedział — pan chce prawdopodobnie wrócić na swoje miejsce i miałem wrażenie, że pan chciał uciec, skoro mnie pan zobaczył. Proszę, niech pan usiądzie, ja odejdę.
Pospieszyłem, żeby mu powiedzieć, że owszem, może tam zostać i że tylko dlatego zawahałem się idąc, bo nie chciałem mu przeszkadzać.

— Mnie pan nie przeszkadza — powiedział z pewną goryczą — przeciwnie, jestem szczęśliwy, że nie będę skazany na samotność. Od dziesięciu dni nie mówiłem z nikim ani słowa... właściwie już od lat... i może dlatego mi to tak ciężko przychodzi... bo się już prawie dławię tem, co sam musiałem po-

16