Strona:Zweig - Amok.pdf/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jej przyjemny. Łotrzyki czekali, a ja się nie ruszałem. Patrzyli na siebie, widocznie oczekiwali z mej strony jakiejś opozycji, jakiejś prośby, jakiejś groźby, jakiejś trwogi.
— Aha, nic nie gada — zawołał nareszcie jeden z nich groźnie.
A drugi przystąpił do mnie i powiedział rozkazującym tonem:
— Pan musi pójść z nami do komisarjatu.
Ciągle jeszcze nie odpowiadałem. Wtedy jeden z nich położył mi rękę na ramieniu, popchnął mnie naprzód i powiedział:
— Naprzód, marsz!
Poszedłem. Nie broniłem się, bo nie chciałem się bronić. Podobało mi się to, co było niesłychane, ordynarne, niebezpieczne. Mój mózg był całkiem jasny, wiedziałem, że łobuzy więcej się bali policji, aniżeli ja, że mogłem się wykupić kilkoma koronami, — ale chciałem zakosztować całej głębi tej okropności, używałem tego świadomego poniżenia, nie broniąc się z rozmysłem.
Bez pośpiechu poszedłem w stronę, w którą mnie popchnęli. Ale to właśnie, że tak cierpliwie milcząc szedłem w kierunku światła, widocznie zbijało z tropu tych hultajów. Szeptali po cichu. Potem zaczęli znowu, może naumyślnie mówić ze sobą głośno.
— Puść go — powiedział jeden z nich, mały, ospowaty, ale drugi odpowiedział z pozorną surowością:

— Nie, tak nie idzie. Jeśli coś takiego zdarzy się któremuś z nas, który nie ma co jeść, to go

178