Strona:Zweig - Amok.pdf/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nas nie mówił, a to milczenie było parne i duszące, jak podzwrotnikowe powietrze.
Nareszcie, nie mogąc tego znieść dłużej, wstałem i powiedziałem grzecznie:
— Dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedział z ciemności ochrypły, twardy, jakby zardzewiały głos.
Potykając się, posuwałem się z trudem naprzód, poprzez liny okrętowe koło słupów. Nagle usłyszałem poza sobą odgłos szybkich, niepewnych kroków. Był to człowiek, który siedział ze mną przed chwilą. Mimowoli stanął, ale nie przybliżył się, w ciemności czułem tylko jakby strach i przygnębienie w odgłosie jego kroków.
— Przepraszam — powiedział prędko — że ośmielę się zanieść do pana prośbę. Ja... ja... — jakał się nie mógł mówić dalej z zakłopotania — ja... ja... mam osobiste... całkiem osobiste powody unikania ludzi... śmierć osoby... usuwam się od tego towarzystwa na okręcie... nie mówię tu o panu, nie... nie... Prosiłbym tylko... Pan by mnie zobowiązał ogromnie, gdyby pan nikomu na okręcie nie mówił, że mnie pan widział tutaj... Mam, jak powiedziałem osobiste powody, które mi wzbraniają szukać teraz towarzystwa ludzkiego... tak... Byłoby mi przykro, gdyby pan wspomniał, że mnie... że tu kto w nocy... że... ja...

Słowa mu znów więzły w gardle. Widząc jego zmieszanie, zapewniłem go z największym pośpiechem, że wypełnię najchętniej jego prośbę. Podaliśmy sobie ręce. Potem wróciłem do mojej ka-

14