Strona:Zweig - Amok.pdf/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

je w częściowem obnażeniu, — stałem, prosząc Boga jakimś mnie samemu nieznanym głosem o cud, żeby to ułomne stworzenie, ta ostatnia szumowina ludzkości jeszcze raz spróbowała zwrócić się do mnie, jeszcze raz obdarzyć mnie spojrzeniem.
I — odwróciła się. Jeszcze raz obejrzała się. Ale musiałem drgnąć tak silnie i uczucia tak się musiały skupić w moim wzroku, że obserwując mnie, popatrzyła na mnie w ciemności, uśmiechnęła się i skinęła głową zapraszająco ku zacienionej stronie placu. I nareszcie poczułem, że ten okropny stan martwoty ustępował ze mnie. Mogłem się znowu ruszać i skinąłem jej głową potakująco.
Niewidzialny układ był zawarty. Szła teraz naprzód przez pusty plac, oglądając się od czasu do czasu, czy idę za nią. A ja szedłem: ołowiany ciężar opadł już z moich kolan, mogłem znowu swobodnie poruszać nogami, magnetycznie pchało mnie naprzód, szedłem nie świadomie, tylko płynąłem niejako za nią, przyciągany tajemniczą siłą. W cieniu ulicy, między budami zwolniła kroku. Stanąłem obok niej.

Popatrzyła na mnie przez kilka sekund badawczo i niedowierzająco, coś jej odbierało odwagę. Widocznie moje dziwne, nieśmiałe zachowanie się, kontrast między tem miejscem a moją elegancją wydawały się jej cokolwiek podejrzane. Obejrzała się parę razy, zawahała się. Potem powiedziała, wskakując na przedłużenie ulicy, czarnej jak głębia kopalni:

172