Strona:Zweig - Amok.pdf/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzyło się we mnie aż do gardła. I mimo to, że tak bardzo dręczyło mnie to bezmyślne szaleństwo, postanowiłem wytrwać tak długo, aż jakieś słowo, jakieś spojrzenie ludzkie mnie wyzwoli: męczarnia ta była dla mnie prawdziwą rozkoszą. Odpokutowywałem coś podczas tego stania pod słupem, nie tyle ową kradzież, ile spleśniałą, duszną pustkę mego dawnego życia i przysiągłem sobie: nie odejdę, póki los mnie sam nie wyzwoli.

Jedne po drugich gasły światła w budach i ciemność pokryła jasną plamę na trawniku, coraz puściej było na owej jasnej wysepce, na której stałem, co chwila, patrząc na zegarek. Jeszcze kwadrans, a pstrokate konie staną, czerwone i zielone lampki elektryczne, płonące na ich czołach, zagasną, katarynki ucichną. Z coraz większym niepokojem patrzyłem na opustoszały plac, gdzie zataczało się tylko kilku pijanych chłopów, albo szybko przechodziła jakaś wracająca do domu parka. Ale w cieniu drgało jeszcze ukryte życie, niespokojnie i zaczepnie. Czasem słychać było ciche gwizdanie, kiedy przechodzili mężczyźni. A jeżeli przywabieni wołaniem, skręcali potem w ciemność, słychać było znowu w cieniach nocy szepty kobiet, a czasem wiatr przynosił strzępy śmiechu. I powoli z koła ciemności zaczynały się wysuwać dziwne postacie na jasno oświetlony plac, żeby zaraz potem zniknąć znowu w czerni nocy, kiedy tylko w świetle latarni ukazał się hełm przechodzącego policjanta. Ale zaledwie policjant poszedł dalej, na nowo zjawiały się owe cienie i teraz mogłem już zbliska rozpoznać ich kontury; były

166