Strona:Zweig - Amok.pdf/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Popatrzył na mnie osłupiały, przestraszył się, (dlaczego? dlaczego?) zaczerwienił się i uciekł, nie odpowiedziawszy ani słowem. Nawet to bose dziecko nie chciało przyjąć odemnie radości; musiało być coś tak obcego we mnie, że nie mogłem się nigdzie zmieszać z innymi, tylko pływałem w tym tłumie, jak kropla oliwy na falującej wodzie.
Ale nie ustąpiłem, nie mogłem dłużej pozostać osamotniony. Nogi piekły mnie w zakurzonych lakierkach, gardło było jak zardzewiałe z kurzu i zaduchu. Popatrzyłem naokoło siebie: na prawo i na lewo między płynącemi falami ludzi były małe wysepki zieloności, trzeciorzędne restauracje, z czerwonemi obrusami i z drewnianemi ławkami, na których siedzieli drobno-mieszczanie z niedzielnem cygarem w ustach, przy kuflu piwa. Widok ten nęcił mnie: tu siedzieli ze sobą obcy, nawiązywali rozmowy, tu było trochę spokojniej... Wszedłem, rozejrzałem się, aż znalazłem jeden stolik, gdzie siedziała jakaś mieszczańska rodzina, gruby rzemieślnik z żoną, dwiema córkami i z synkiem. Poruszali głowami do taktu, żartowali ze sobą, a ich swobodne, zadowolone spojrzenia spodobały mi się. Ukłoniłem się grzecznie i zapytałem, czy mogę usiąść. Zaraz ustał ich śmiech, milczeli przez chwilę (jakby każdy z nich czekał, by ten drugi za niego odpowiedział), aż wkońcu żona rzekła zdziwiona:
— Proszę, proszę!

Usiadłem i miałem wrażenie, że moją obecnością stłumiłem ich swobodny humor, bo przykre milczenie zaległo stół. Nie mając odwagi podnieść oczu od czerwono kratkowanego obrusa, na

161