Strona:Zweig - Amok.pdf/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobnie, jak kuleczki rtęci, bawiące się niejako, spajają się razem. Czułem zazdrość, widząc, jak młodzi chłopcy, przechodząc, zaczepiali obce dziewczęta i już po pierwszem słowie brali je pod ramię, jak wszyscy się prędko zaznajamiali i łączyli; wystarczało już jedno pozdrowienie przy karuzeli, jedno spojrzenie w przelocie, żeby obce żywioły stopiły się w rozmowie, może poto by się później rozejść, ale przecież było w tem jakieś łączenie, udzielanie się, było to, do czego moje nerwy teraz się paliły. Jednak ja, zresztą biegły w towarzyskiej rozmowie, zręczny causeur i pewny siebie co do form, umierałem ze strachu, wstydziłem się zagadnąć którąś z tych służących o szerokich biodrach, z obawy, że może mnie wyśmiać, spuszczałem poprostu oczy, jeżeli ktoś spojrzał na mnie przypadkiem, a ginąłem z tęsknoty za słowem. Sam nie wiedziałem, czego chcę od tych ludzi, nie mogłem tylko dłużej wytrzymać samotności. Ale wzrok wszystkich omijał mnie, każde spojrzenie przekreślało mnie niejako, nikt mnie nie chciał odczuć. Raz stanął obok mnie jakiś chłopiec, może dwunastoletni, w łachmanach. W jego iskrzących oczach odbijały się jaskrawe światła, tęsknie spoglądał na kołyszące się konie. Jego wązkie wargi były rozchylone, jakby łaknące: widocznie nie miał pieniędzy, żeby pojechać razem z innymi i słuchał tylko ich krzyków i śmiechów. Przysunąłem się gwałtownie do niego i zapytałem — ale dlaczego mój głos drżał przy tem tak silnie i przechodził w dyszkant?

— Czy nie zechciałby pan także raz się przejechać?

160