Strona:Zweig - Amok.pdf/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było odległe, nigdzie nie dotykało się już tej pachnącej, uspokojonej, nakarmionej ziemi — swojej wczorajszej oblubienicy. Niebieska przepaść jaśniała chłodno między niemi, spoglądali na siebie bez pragnień, zimno i obco: Niebo i Ziemia.

Wszedłem do sali. Byli już wszyscy. Inaczej zachowywali się, niż podczas tych dusznych, upalnych tygodni. Wszystko było ożywione, ruchliwe. Śmiechy brzmiały głośno, głosy melodyjnie, przygnębienie, które pętało, skończyło się, dusząca wstęga, która ich oplotała — prysła. Usiadłem między nimi, bez nieprzyjaznych myśli, albo ciekawości, poszukałem wzrokiem także i tej, której obraz zniknął mi podczas snu; siedziała przy sąsiednim stoliku, między matką a ojcem. Była wesoła, poruszała się swobodnie i słyszałem, jak się śmiała dźwięcznie i niefrasobliwie. Objąłem ją wzrokiem. Nie spostrzegła mnie. Opowiadała o czemś, co ją cieszyło, bo między wyrazami perlił się jej dziecinny śmiech. Wkońcu spojrzała raz także przelotnie w moją stronę i naraz jej śmiech ucichł mimowoli. Popatrzyła na mnie uważniej. Coś ją zastanowiło, brwi podniosły się wysoko, surowo i ciekawie. Stopniowo jej twarz nabierała natężonego wyrazu, tak jakgdyby sobie koniecznie coś chciała przypomnieć i nie mogła. Wpatrywałem się w nią, pełen oczekiwania, czy nie powita mnie jakiś znak wzburzenia, albo zawstydzenia z jej strony. Ale już odwróciła głowę. Po chwili wróciło jej spojrzenie, żeby się upewnić. Jeszcze raz badała moją twarz. Przez sekundę, przez jedną jedyną, długą sekundę, czułem twardą, metalową sondę jej wzro-

108