Strona:Zweig - Amok.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tująca przez ten burzliwy świat — coś w niej się załamało. Odrazu zaciążyła mocno w moich ramionach, jej usta oderwały się od moich, ręce opadły, a kiedy ją wsparłem na łóżku, leżała, jak martwa. Przeraziłem się. Mimowoli dotknąłem jej ramion i jej policzków. Były zimne, zmarznięte, kamienne, tylko w skroniach tykała cicho krew. Jak marmur, jak posąg — leżała tak z wilgotnemi od łez policzkami, tylko oddech cicho poruszał jej roszerzonemi nozdrzami. Niekiedy przechodziło po niej ciche drganie, opadająca fala wzburzonej krwi, ale pierś falowała już coraz ciszej. Coraz bardziej ludzkie, coraz jaśniejsze stawały się jej rysy. Spazm przeszedł. Drzemała. Spała.

Siedziałem na brzegu łóżka, pochylony nad nią. Leżała spokojnie, jak dziecko, oczy miała zamknięte, lekki uśmiech wokoło ust, ożywiony snać miłym snem. Schyliłem się nad nią całkiem blisko, tak, że mogłem obserwować każdą linję jej twarzy i czułem każde tchnienie jej oddechu i im bliżej jej się przypatrywałem, tem dalszą mi się wydawała i bardziej tajemnicza. Gdzie były teraz zmysły tej dziewczyny leżącej tu, jak skamieniała, przygnanej do mnie gorącym przypływem dusznej nocy i teraz wyrzuconej na brzeg, jak nieżywa? Kim była ta kobieta, którą obejmowałem ramionami, skąd przychodziła, do kogo należała? Nie wiedziałem o niej nic i czułem tylko, że mnie nic z nią nie łączy. Patrzyłem na nią, gdy zegar pospiesznie tykał sekundy i starałem się czytać w jej niemem obliczu, lecz nie mogłem się niczego doczytać. Miałem ochotę zbudzić ją z tego niezwykłego snu w

103