Strona:Zweig - Amok.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem na ostatnie stopnie i czułem strach przed moim pustym pokojem, jak przed trumną.
Klamka niepewnie błyszczała w ciemności, wilgotna i ciepła. Otworzyłem drzwi. W głębi było otwarte okno; wyglądało, jak wycięty kwadrat nocy, w którym poruszały się wierzchołki jodeł pod lasem. Ciemno było wszędzie, zewnątrz i wewnątrz, świat i pokój, tylko — dziwnym i nie dającym się wytłomaczyć trafem na futrynie okna błyszczało coś drobnego, szczupłego, jak zapomniany pas światła księżycowego. Przystąpiłem bliżej, żeby się przyjrzeć, co to tak jasno świeci w tej bezksiężycowej, czarnej nocy. Przystąpiłem bliżej, wtedy poruszyło się. Zdumiałem się, ale nie przestraszyłem, bo byłem jakoś dziwnie przygotowany na najfantastyczniejsze zdarzenia, wszystko już przedtem przemyślałem i prześniłem.

Żadne spotkanie nie byłoby mnie zdziwiło. Ona tam stała, ona, o której myślałem przy każdym kroku w tym śpiącym domu, ona, której bezsenność moje nerwy przeczuły poprzez deski i ściany. Tylko jako słaby blask widziałem jej twarz i jak mgła leżał na niej nocny strój. Opierała się o okno i kiedy tak stała, całą postacią zwrócona do krajobrazu, zdawała się być, jak w bajce: Ofelją nad stawem. Przystąpiłem jeszcze bliżej, nieśmiało, ale wzburzony do głębi. Musiała usłyszeć szmer, bo odwróciła się. Jej twarz była w cieniu. Nie wiedziałem, czy mnie zobaczyła, czy mnie usłyszała, bo nie zdradziła się ruchem. Wokoło nas była cisza. Na ścianie tykał mały zegar. Cisza była zupełna, aż naraz powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem:

99