Strona:Zweig - Amok.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyłem, poznałem, że leżałem tu oparty z zamkniętemi oczyma i — spałem. Spałem może od godziny albo od kilku godzin, bo światła w hotelu były już pogaszone, wszyscy już dawno udali się na spoczynek. Wilgotne włosy lepiły mi się do skroni, zdawało mi się, że jak gorąca rosa opadł na mnie ten sen — bez marzeń.
Obałamucony wstałem, żeby rozeznać się w ciemnościach. W dali coś grzmiało, a czasem przelatywała po ciemnem niebie błyskawica. W powietrzu czuło się smak ognia i iskier. Zdradliwe światła błyszczały od czasu do czasu poza górami, a we mnie fasforyzowało wspomnienie i przedsmak tego, co może przyjść. Byłbym chętnie został, żeby przyjść do siebie, ale było już późno i zdecydowałem się pójść na górę.

W hall’u hotelowym było już pusto. Krzesła stały jeszcze w nieładzie w bladem świetle jednej lamki tak, jak je porzucono. Upiorną wprost była ta nieożywiona pustka, i na jednem z krzeseł widziałem w myśli postać tej dziwnej istoty, która mnie swem spojrzeniem wyprowadziła z równowagi. Jej wzrok żył jeszcze w głąbi mojej jaźni, czułem, jak błyszczący patrzył na mnie z ciemności. Tajemniczo przeczuwałem go jeszcze w tych ścianach, a jego obietnice migały mi we krwi, jak błędne ogniki. A jeszcze ciągle było tak duszno! Zaledwie przymknąłem oczy, czułem purpurowe iskry pod powiekami. Jeszcze błyszczał we mnie biały, żarzący się dzień, jeszcze gorączkowała we mnie ta migotliwa, wilgotna, iskrząca się fantastyczna noc.

97