Strona:Zofia Dromlewiczowa - Szalona Jasia.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia. Trzeba było pośpiesznie pakować rozmaitsze drobiazgi, które jak się okazało zapomniałam włożyć do walizki, trzeba było wypić śniadanie na stojąco, a potem załadować się z tem wszystkiem na bryczkę i pojechać na stację. Jechaliśmy w milczeniu. Słońce wschodziło dopiero i ukazywało się powoli, rozjaśniając szare dotychczas niebo. Przejeżdżałyśmy obok lasu, który był ulubionem miejscem naszych spacerów i wydało mi się nagle, że dopiero teraz czuję prawdziwy smutek z powodu mego wyjazdu. Zresztą wszyscy byli smutni, prócz Stefana naturalnie, który cieszył się i tem, że tak wcześnie wstał i tem, że jedzie na stację. Pociąg był przecież zawsze jego ulubioną rozrywką.
— Mamy wszyscy grobowe miny — zauważył wuj — zupełnie jakbym wiózł dziewczynę do więzienia.
Ciocia roześmiała się. Widocznie uznała, że wuj ma słuszność, że nie należy mnie żegnać w takim nastroju, gdyż rozpoczęła niby to wesołą rozmowę o Warszawie.
— Pamiętaj, Jasiu, nie marz tylko za wiele.
— O, czyż ja kiedy marzę?
Teraz roześmiały się obie: i ciocia i Hala.
— A czy ty robisz wogóle co innego?
— O, przepraszam bardzo, — poczułam się obrażona, — robię zawsze to wszystko, co otrzymuję do roboty.
— Tak, ale mówię o twym sposobie myślenia. Zawsze przecież marzysz, Jasiu.