Strona:Zofia Dromlewiczowa - Przygoda.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dział Ludwik zamyślony, a Karolinka spojrzała na niego niepewnie, nie wiedząc, czy to źle, czy dobrze, że właśnie tak odpowiedziała.
Skończyli już podwieczorek, lecz siedzieli wciąż na werandzie, bo wokoło panował nieznośny upał. W oddali widać było drzewa lasu, drzewa najrozmaitszych gatunków, z których każdy odznaczał się innym tonem zieleni.
— Szkoda, że nie umiem malować, — odezwała się Janka, — namalowałabym zaraz tę grupę drzew. Spójrz, każde z nich jest inaczej zielone.
— Najładniejsze są właściwie na jesieni, gdy do zieleni przyłącza się kolor żółty, wtedy jedne są żółte, drugie czerwonawe, takie rdzawe, inne jeszcze zielone, prześlicznie to razem wygląda.
— Kto to gra? — zapytał nagle Antoś.
— Gra? Wydało ci się chyba, — powiedział Ludwik.
Lecz Antoś potrząsnął głową.
— Usłyszałem napewno. Posłuchajcie.
Z oddali dochodziły dźwięki melodji granej na skrzypcach. Tony początkowe, dalekie i nikłe zbliżały się, jakgdyby nieznany skrzypek szedł w stronę werandy.
— To pewnie Jaś, — szepnęła Karolinka.