Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szumiący, szczekliwy gwar zagłusza szept prawic, mowa cicha, zwierzająca — :
— to był najcięższy moment, mówi Mila, skulona na tapczanie jak mała dziewczynka, chora dziewczynka; pieczołowicie nakrył jej nogi zawsze zziębnięte pledem, pootulał stopy; — najcięższy moment ciężkiego przecież życia było to w sanatorium; dostałam przydział, z płucami było kiepsko; więc zwyczajnie: zastrzyki, tuczenie, leżakowanie. Było to codopiero po wypadkach dwudziestego szóstego roku, czerwiec, czy początek lipca; — duża, oszklona z boków, otwarta przez całą długość weranda; — sosny — Tatry — tuż prawie Gewont. Obok mojego leżaka stał drugi, pusty; zarezerwowany; dla jakiejś pani, mówią; tak kilka dni. Leżę godzinami, rysuję w szkicowniku —
(— jest taki jej rysunek —: Gewont, głowa rycerza ma rysy Marszałka — lecz to dawniej rysowane —)
zdrowieję i myśli jaśnieją. — Aż dnia któregoś zjawiła się ta moja sąsiadka; w czerni; w żałobie; młoda, ładna, bardzo wychudnięta i bardzo zgnębiona, tragiczna wprost. — Po tygodniu może — ona wciąż zbolała i milcząca — wciągam ją w rozmowę, mówimy, o dzieciach rozmawiamy, zapytuję: „— pani w... żałobie?“ — „po mężu“ — i po chwili mówi cicho i monotonnie: — był pilotem mąż jej — małżeństwo młode — dwa lata pobrani byli — bardzo się kochali, roczny synek, jest teraz u rodziców, ona po śmierci męża rozchorowała się, musi się leczyć — — „katastrofa?“ — „nie, to było podczas przewrotu, należał do tych po drugiej stronie, był służbistą, służył