Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jechał, nie wiedzieć na jak długo. Jakieś nagłe interesa. Z żoną wyjechali — Czy wróci? Kiedy wróci? Czy go jeszcze zobaczę w życiu? — — Boże!

Poniedziałek 4. IX.
Drugi już dzień leje beznadziejnie. Wicher wyje. Nawet oknem nie chce się wyjrzeć na świat Boży, bo groza przejmuje. — Po głowie plącze się stara melodia w dzieciństwie słyszanej i śpiewanej pieśni „Na dolinie zawierucha“ — dziś nikt tego nie zna i nie śpiewa. Z trudem ją sobie przypomniałam; teraz mnie już nie opuszcza.
Niemożliwe dziś wyjść z chałupy; trzeba więc siedzieć i pisać.
Powrócę do tych ostatnich Świąt Bożego Narodzenia; — robiliśmy, pamiętam, we troje ozdoby na drzewko; Zosienka, Henryś i ja. W przeddzień powiedziałam krótko Marcelemu, że wilia, ze względu na dzieci, będzie u nas wcześnie, już o godzinie piątej, sądziłam, że może choć w tym dniu drgnie coś dla nas w tym sercu. — — Czekaliśmy jednak aż do wpół do ósmej. — Choinka ustrojona w gabinecie, stół w jadalni nakryty, z sianem i opłatkami; dzieci w białych ubrankach, ja w swej jasno-niebieskiej sukience (miałam ją ostatni raz wtedy na sobie). — Dłużyło się. By czas jakoś skrócić zaczęliśmy sobie lepić figurki z wosku kolorowego, przysłanego nam w świątecznej paczce przez babcię, a kupionego u piernikarza Rothego, tam, gdzie i przed ćwierć wiekiem rodzice dla nas ten wosk zawsze kupowali — gdy to nasze „wyrobki“ tak cieszyły ich oczy kochane. — — Henryś po-