Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeś, będzie głód sakramyncki — i co ta kady z tego komu przyńdzie, cysorz się kce bić, panowie sie kcom bić — to niek sic bijom, a norodowi biednemu niek dadzą pokój — e! — splunął; pod odchyloną połą przyodziewy zasłaniającą od wiatru ogienek siarnika; zapalił „cienkiego“; rozbłysła w bezmiarze nocy twarz zmizerowana, zaciągnięta rezygnacją i niewiarą w jakiekolwiek dobro; skąd? —
Dobrze już było po północy, gdy dojechali do domu, gdy się do domu boczną, wyboistą, gminną drogą dowlekli.
Rwetes i harmider zrobił się szalony. Pies w obejściu ujadał i zanosił się wyciem. Bano się otworzyć bramę. Kto? skąd? — niedowierzano, jeszcze pytano. Dopiero gdy się wyświetliła sytuacja wpuszczono nocnych przybyszów.
Cyprjan przeszedł szybko przez przedpokój; do siebie prosto. W drzwiach — jednego z tych wynajętych pokoi — mignęła matowo jakaś niewieścia twarz — lecz płomień świecy w podniesionej ręce zbyt był migotliwy — niczego konkretnego dojrzeć nie można było; cień natychmiast zdmuchiwał obraz.
Nazajutrz poznał całą rodzinę: matka, miła, cicha pani, grzeczna bardzo z tym odcieniem nieporadności i zalęknienia cechującym osoby zawojowane przez niekochanego męża — pani Krotowska była wdową, lecz urazy takie raz wszczęte nie gasną; zazwyczaj zresztą system zawojowania kontynuują dzieci — świetnie się w tych sytuacjach orientujące i zawsze okrutne; rysy tej dobrej pani subtelne, regularne; oczy bladoniebieskie, spłowiałe bezradością i wiecznym zakłopotaniem. Starsza córka małego