Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i pobłyskującymi zębami — twarze ich mnożyły się w nieskończoność, a cwałujące rumaki wypadały z koła i pędziły z niepojętą szybkością — uskrzydlone już i złote wszystkimi tonami — w przestrzeń, w przyszłość, w słońce; aż się poecie i amazonce zawróciło w głowie — i zapragnęli spoczynku i bezruchu. Wrócili z poza chmur, z błękitu nagrzanego bliskością gwiazd i usiedli przy sosnowym stole nakrytym wzorzystym obrusem; zjedli po parze pas rowek z chrzanem i bułkę jedną — ale to była duża bułka — po połowie, i wypili po małym, bardzo jasnym i małopienistym piwie; przed każdym łykiem trącali się grubymi, pękatymi szklankami; dźwięczały — i była to muzyka śliczna i doniosła; taka, która trwa przez całe życie — czasem znacznie dłużej.
Wracali z tego — Marysia mówiła: balu — ciasno w siebie wtopieni; zrośnięci, sjamscy; co kilka kroków przystawali, obejmowali się gwałtownie i całowali długo i namiętnie. Szli ciemnym;, ciasnymi uliczkami — przez długi czas w ciszy nocnej towarzyszyły im dalekie dźwięki sztrausowskich walców; żegnał ich dzień i wycofywał się na zawsze z obiegu — coraz dalszy i nacichający. Zanim doszli do domu bolały ich wargi i języki.
Młode ich ciała już bardzo pragnęły siebie, a nie miały się jeszcze dotychczas; boczyły się na wścibski mózg, który wciąż jeszcze produkował rozsądne zapory. Wreszcie i codzienny proceder; najpierw było zapatrzenie i przytulnie, lirycznie i biało — a gdy wnętrzności ich nabrały od nurtu pulsującej krwi wiedzy, że to już — wszystkie okoliczności stawały się nagle nieporęczne; nie składało się; to ktoś