Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jednak. — Ale, czego ty się tak obrzydliwie śmiałeś wczorajszej nocy?
— Ach, głupstwo, wyobraziłem sobie coś... nie, nic ważnego.
Dziadzia wstał ze słowami: oj, źle z wami, moi mili. Poczem zabierał się do wyjścia.
— Co, wychodzisz? — zapytał Zygmunt — razem może wyjdziemy, i ty też — Lucjanie?
— Nie, mam zamiar trochę pisać. Kiedy wrócicie?
— O jakiejś czwartej. Bywaj zdrów.
I wyszli. Lucjan zabrał się do pracy.
Godziny umykały niepostrzeżenie. Student powoli przewracał kartki swej książki. Lucjan odczuwał już ból w palcu od naciskania ołówka. Było jasno i padał suchy śnieg. Minęła trzecia. Zastukano do drzwi. Student opieszale poszedł otworzyć. Lucjan przerwał pracę i słuchał okrzyków zdziwienia i słów powitania. Głos męski powiedział: zaraz, przyniosę walizkę. Po upływie kilku minut dwaj mężczyzni jęli swobodnie gawędzić za ścianą. Lucjan przysłuchiwał się chwilę, ale zaraz wziął się zpowrotem do pracy. Za oknem słychać było poszum skrzydeł gołębich i śpiew kuśnierza. Śnieg już nie padał i jeszcze większa jasność rozlała się po pokoju. W pewnej chwili Lucjan uczuł czyjąś obecność za plecami. Obejrzał się i znieruchomiał. Tuż, stało widmo średniego wzrostu, niezmiernie chude, o wielkiej głowie i masie spiętrzonych włosów nad czołem. Był to mężczyzna, młody jeszcze chyba, ale jego twarz przeczyła właśnie wszystkiemu co młode.