Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sprawiała wrażenie białego woreczka wypełnionego pogruchotanemi kościami. Wszystko tam było nieregularne z iście djabelską matematyką. Na lewym policzku skóra była tak rozpięta, iż zdawaćby się mogło, że trzaśnie przy najmniejszem poruszeniu, na prawym zaś zwisała w fałdzie lekko zaróżowionej. Nos był długi, prosty, o nadmiernie rozwiniętych nozdrzach. Czerwieni górnej wargi nie było widać wcale; wąskie pasemko białej, lekko owłosionej skóry, dolna zato była pełna, koloru surowej cielęciny. Cała twarz miała formę trójkąta: szerokie czoło, szpiczasta broda. Tak więc, jegomość ów stał za plecami Lucjana niewiadomo jak długo, a teraz, gdy ten się obrócił, patrzył wesoło-złośliwemi oczkami, kolejno: na papier, to znów na Lucjana. Był przytem uprzejmie zgarbiony.
Lucjan początkowo spoglądał na osobnika z prawdziwem przerażeniem, po chwili jednak ochłonął i zapytał:
— Kto pan jest?
— Syn chłopa z okolic Grodna, przytem student medycyny z czwartego roku — jeśli łaska.
— Nie o to mi chodzi. Skądżeś się pan tu wziął, jak się pan nazywa i dlaczego pan stoisz za mojemi plecami?
— Ach, drogi panie! — Nazywam się Edward Mokucki, wziąłem się właśnie od rodziców, z okolic Grodna, przyjechałem tu, aby kontynuować studja i mam to szczęście, że będę mieszkał pod wspólnym dachem z panem. Plecy, hm. Miałem zaszczyt być świadkiem odprawiania nabożeństwa twórczości. Nie śmia-