Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wia w siebie neurastenję. — Jestem rozleniwiony smarkacz i brak mi woli. Na schodach ogłuszył go warkot maszyny do szycia, zastukał do drzwi, znowuż ta ogłupiała twarz studenta. Położył się. Podły obiad uciskał mu żołądek — w ustach czuł gorycz. Skóra na głowie swędziła go nieznośnie i ręce miał wilgotne. Ktoś pukał we drzwi — przyszedł Zygmunt. Był lekko podpity, — usiadł przy Lucjanie i chuchał mu alkoholem w sam nos. — Spotkałem w „Małej“ starego Kabla i wstąpiliśmy do Wróbla na parę kieliszków. Pytał o ciebie. — Wstań, mam trochę floty — pójdziemy coś wypić. Źle się czujesz, niedobrze ci? — tak, nie jest nam dobrze.
— Doskonale, ale dokąd pójdziemy? — pod „Merkurego“ — świetnie. Lucjan się ożywił; pójdziemy się urżnąć, masz rację, Zygmusiu — to nam zrobi dobrze.
Szli prędko i nic nie mówili do siebie. Obaj mieli jedną myśl: wypić jak najprędzej. Na Niecałej zatrzymali się przed koszem z książkami — taniemi i brzydko wydanemi. Zygmunt wybierał, wreszcie kupił dwie: Lucjanowi podarował „Ingeborgę“ — Kellermana, ze słowami: „masz i naucz się kochać“, sobie zatrzymał Kochanowskiego. Pocałowali się i weszli do wnętrza baru. Stanęli przed bufetem. Zygmunt zwraca się do Lucjana: — Jaką będziesz pił? — czystą z balsamem, — dobrze, ja taką samą — proszę dwie. Wypili, — popatrzyli na siebie i zaraz kazali jeszcze napełnić kieliszki. Zakąsili kanapką ze śledziem. Stali oparci o