Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ważnej dla niej chwili. Wybiegłem z domu i zapukałem w okno golącego się księdza. Otworzył je. Z mieszkania owionął mnie zapach trupi. — Proszę pana — powiedziałem, (nigdy nie mogłem powiedzieć księdzu — księże) babcia prosi o książkę do nabożeństwa bo ta nasza w domu jest za mała. — Dziecko (śmiesznie wyglądał z namydlonemi policzkami, z pędzelkiem wzniesionym do góry) książka do nabożeństwa nie może być za mała. — Tak, ale mnie matka umarła — powiedziałem z dumą. — Wytrzeszczył oczy: „umarła, umarła pani Jadwiga? — zaraz przyniosę książkę“. Kiedy wróciłem do domu, przy zwłokach matki, po obu stronach jej głowy, zobaczyłem dwie palące się, w czerwone kwiatki malowane gromnice. Babka, ciotka i służąca — klęczały. Stanąłem w kącie i patrzałem na to wszystko. Serce moje uciskała ciężka złość. Wyszedłem z domu, minąłem zabudowania i szedłem w upale przez łąkę, depcząc kwiaty. Wzbierał we mnie dziecięcy gniew na udawanie babki, wiedziałem, że dawno pragnęła śmierci matki: „ciągle tylko skakać koło niej“. — Jednocześnie rozkoszowałem się swą tragedją: oto tam leży trup matki, zgasłej przed godziną, a ja — sierota. Chciałem płakać, ale nie mogłem łez wycisnąć, — przeciwnie, chciało mi się śmiać. Zdeptałem pszczołę wraz z kwiatkiem. Było potwornie gorąco; stanąłem nad brzegiem stawu i patrzałem na ryby w prześwietlonej wodzie. Rozebrałem się i wszedłem do wody po kolana: o, gdybym teraz utonął — mówionoby, że z rozpaczy, po śmierci matki. Janek syn aptekarza, patrzałby na mnie z żalem i szacun-