Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

będzie troszkę z mamusią, prawda? — mamusia cały dzień leży i smutno jej, — już pewnie nigdy nie podniesie się z łóżka. — Lusiu, popatrz na mnie, nie biegaj tak oczkami po ścianach i nóżki trzymaj spokojnie. — Tak mówiła. — A ja, — owszem, siedziałem póki smakowała mi czekolada, potem mówiłem, że wyjdę tylko na chwilę, do wygódki, i już mnie więcej tego dnia nie widziała.
— Soli? — nie, nie mam pojęcia gdzie jest.
Potem umarła. O siódmej rano — w niedzielę. Stałem w oknie i obmyślałem plan dnia; naprzeciw widziałem księdza w oknie, golącego się przed lusterkiem. Słyszałem, jak babka i służąca przenosiły matkę z sypialni do saloniku; — robiły to codziennie. Słońce piekło mnie w twarz i szyję; czuło się święto w powietrzu i świeżość błogą. Za mną rozległ się drżący głos babki: — Jadziu, czegoś ty taka zimna? — Oj, to nic to tylko tak — matko. Ułożyli ją na usłanej poduszkami kozetce i, raptem usłyszałem jej szybki, urywany oddech. Chwilę trwała cisza, potem krzyk babki: — Jadziu! Umarłaś!? — odwróciłem się powoli od okna i spojrzałem na matkę: leżała nieruchomo i była blada. Sądziłem, że zemdlała. — Nigdy nie wierzyłem w śmierć. Myślałem, że to bajka starszych, — tak ciągle mnie okłamywali, że już w nic nie wierzyłem. Pobiegłem po wodę i chciałem pokropić nią twarz matki, ale babka wyrwała mi szklankę z ręki ze słowami: — Przecież to jej nic nie pomoże, a przerwie konanie. — Spojrzała na mnie ze złością. Zawsze była skora do strofowania mnie, nawet w tak